Znamy wszyscy tezę, że chociaż Bach był największy, to jednak najpopularniejszy był Telemann. Miałoby z tego wynikać, że Telemann nie był nikim szczególnie wyjątkowym, ponieważ nie to jest wybitne, co jest popularne, ale to, co wytrzymuje sprawiedliwy osąd historii.

Nie chciałbym polemizować z oczywistościami. Nie mam wątpliwości, że Bach był kompozytorem wybitniejszym niż Telemann, ale czy muzyka to najlepsza przestrzeń do sprzeczania się o pojęcie „wybitności”.

To, co jawi mi się jako uprawnione stanowisko porównawcze, to wskazanie na Bacha jako na filozofa i teologa muzyki, a na Telemanna jako na muzyka par excellence.
Bach, niemal zawsze operuje językiem dźwiękowym, który wprowadza nas w sfery wykraczające poza muzykę. Ten fenomen znany jest nam wszystkim i przez nikogo z nas nie jest do końca pojmowany, chociaż wszyscy z radością mu się poddajemy.

Również Telemannowi, zdarzają się (i to wcale nie rzadko) chwile takiego twórczego uniesienia, ale częściej skłonni bylibyśmy mówić o jego muzycznym języku, że jest właśnie „muzyczny” – raz lepszy, raz gorszy, ale zawsze z tego świata.

Gdy zgodzimy się na tak sformułowane twierdzenie, to być może zgodzimy się też na pewien dający się stąd wyprowadzić wniosek. Otóż muzyka Bacha wydaje się znacznie bardziej, niż muzyka Telemanna zabezpieczona przed krzywdą, jaką może wyrządzić jej wykonawca, natomiast muzyka Telemanna tylko dzięki wykonawcom może przekonać nas o swojej wartości.

Jeśli zatem historia potraktowała Telemanna z dużą dozą krytycyzmu, to równie dobrze może to być związane z samą muzyką, jak i ze sposobem, w jaki była wykonywana.
Kiedy słuchamy muzyki Telemanna zwykle wrzucamy ją po prostu do obejmującego wszystko barokowego worka.Nie potrafimy powiedzieć, czy ta konkretna interpretacja to tylko pierwsze odczytanie, czy może już wszystko, co z utworu można wydobyć? Czy to po prostu repertuarowa ciekawostka, czy wielkie arcydzieło, do którego muzycy muszą dopiero znaleźć drogę.
Sam Telemann wcale w tym nie pomaga – zbyt dużo u niego nurtów, pobocznych wątków, szkiców, zbyt wiele dzieł pisanych „rutynowo”, byśmy potrafili wyselekcjonować kanon rzeczy najwybitniejszych, które będąc przedmiotem zainteresowania coraz liczniejszej grupy wykonawców mogły w końcu dać nam wiarygodną odpowiedź.

Raz jeszcze porównam Bacha i Telemanna. Siłą Bacha był jego „prowincjonalizm”, a to w niemieckich realiach osiemnastego wieku oznaczało wierność pewnej wizji świata opartej na mocnych fundamentach tradycji, wartości religijnych, więzi społecznych – to, co nazwalibyśmy dzisiaj „małą ojczyzną”.

Telemann nie ma swojej małej ojczyzny. Nie ma w nim imperatywu troski o wszystko, o każdy niuans, każdy aspekt rzeczywistości. Dzięki temu może beztrosko wdawać się w najbardziej awanturnicze przygody artystyczne i muzyczne, przeskakiwać przez płoty i panoszyć to tu to tam.

Telemann odwiedza „małe ojczyzny” będące pod opieką innych, napawa się ich charakterem, zakochuje w ich klimacie, aromatach, spokoju bądź jazgocie, jednak już po chwili naładowany energią i pełen dobrych intencji wyrusza w drogę, bo właśnie zakochał się w czymś innym. Tak, Telemann to raczej założyciel ogrodów niż ogrodnik.

Tym poważniejsze zadanie przed wykonawcami. Telemann-pędziwiatr jest już gdzieś daleko, pozostawiając w zawieszeniu pytanie o inspiracje, kontekst i sens. Bez dobrej wykonawczej odpowiedzi pozostanie nam jedynie kontakt z cieniem, nie z Telemannem.

Cezary Zych