Mogłoby się wydawać, że tytułowe stwierdzenie jest grubą przesadą. Przyznaję, jest to twierdzenie trochę na wyrost, ale wcale nie tak bardzo. Nikt nie będzie przecież polemizował z tezą, że do najważniejszych ośrodków muzycznych barokowej Europy (a więc de facto świata) należały Drezno (ok. 200 km od Zielonej Góry, którą przyjmę tutaj za punkt orientacyjny), Lipsk (ok. 300 km), Berlin (ok. 150 km), Hamburg (ok. 500 km), Wiedeń (ok. 550 km) czy Praga (ok. 300 km), ale także Wrocław (ok. 160 km), Warszawa (ok. 450 km).

Chociaż w XVII i XVIII wieku informacje rozchodziły się wolniej i podróżowało się dłużej, to dla oddziaływania tych miejsc oraz ich środowisk artystycznych odległość kilkuset kilometrów nie była żadną przeszkodą. Co więcej, to, co dzisiaj moglibyśmy uważać za technologiczne zacofanie, z punktu widzenia rozprzestrzeniania kultury było bardzo pożyteczne.

Jeśli ktoś podejmował trud przejechania kilkuset kilometrów, by dotrzeć do jakiegoś majątku lub miasta, pozostawał tam zwykle przynajmniej kilka dni, a najczęściej tygodni lub nawet miesięcy. Gdy ktoś (rodzina arystokratyczna, rada miasta, wspólnota wyznaniowa) decydował się na sprowadzenie kompozytora, muzyka, zespołu kameralnego lub nawet całej orkiestry, nie robił tego na jeden koncert, jak dzieje się to dzisiaj. Przeciwnie, zatrudniani w ten sposób artyści stawali się częścią dworu lub lokalnej społeczności na długie lata czasem na resztę swojego życia.

Zadaniem muzyków było zapewnianie rozrywki swoim pracodawcom i ich gościom, współtworzenie wielkich rodzinnych i towarzyskich wydarzeń, tworzenie oprawy dla liturgii kościelnych, ale także zajmowanie się edukacją arystokratycznej i mieszczańskiej latorośli.

Ale ich rola nie sprowadzała się wyłącznie do tego. Jednym z najważniejszych zadań zatrudnianych muzyków, zwłaszcza kompozytorów i kapelmistrzów, było utrzymywanie stałego kontaktu ze światem i wykorzystywanie swoich kontaktów do uatrakcyjniania, już i tak atrakcyjnego na co dzień, życia muzycznego.

Robili to najczęściej prowadząc bogatą korespondencję, od czasu do czasu podróżując, dbając o regularne zakupy partytur do dworskich, miejskich czy katedralnych bibliotek i oczywiście zapraszając do wspólnych występów ówczesne muzyczne gwiazdy. Bardzo często towarzyszyli też swoim mocodawcom w ich lokalnych, ale też w międzynarodowych podróżach.

W epoce baroku słowa „centrum” i „peryferie” miały zupełnie inne znaczenie, niż dzisiaj. Centrami były miejsca, gdzie udało się zatrudnić najlepszych muzyków i zapewnić ich możliwie długi pobyt. O fakcie, że jakieś miejsce było z punktu widzenia muzyki wyjątkowo ważne, dowiadujemy się dopiero po latach, często nawet po stuleciach, gdy bliżej przyglądamy się losom poszczególnych twórców albo historii stylów i estetyk muzycznych.

Pomiędzy wielkimi a małymi ośrodkami była jedna ważna różnica. To, co działo się w Hamburgu, Dreźnie, Lipsku czy Pradze miało większe szanse, by zostać przez kogoś opisanym, udokumentowanym czy uwiecznionym w ikonografii.

Dlatego tak dużo wiemy o życiu muzycznym w Dreźnie, a tak mało o życiu muzycznym w Brodach, chociaż występowali tam dokładnie ci sami muzycy. Trochę więcej wiemy o pobycie Telemanna w Żarach, bo sam opisał je w krótkiej autobiografii, ale nijak się to ma do wiadomości na temat jego działalności w Lipsku, Hamburgu, a nawet o jego stosunkowo krótkim pobycie w Paryżu.

„Przedsionek Raju” to zatem zaproszenie do wyobrażenia sobie, że jesteśmy w oku barokowego muzycznego cyklonu. Naszym przewodnikiem, podobnie jak w ubiegłym roku, będzie Jerzy Fryderyk Haendel, który urodził się w Halle (ok. 350 km), nigdy na Ziemię Lubuską nie dotarł, ale jego muzyka była tutaj doskonale znana i wykonywana.

„Przedsionek Raju” i jego kolejne edycje to, zwłaszcza w miejscowościach, do których docieramy corocznie, trochę odpowiednik artystów, którzy zadomowili się tutaj na dłuższy czas i opowiadali swoją muzyczną opowieść kilka stuleci wcześniej.

Cezary Zych