Znamy wszyscy powody i okoliczności, które sprawiły, że to Beethoven stał się muzycznym symbolem Europy, ale myślę, że w historii muzyki mamy przynajmniej kilku kompozytorów, którym symboliczny tytuł Europejczyka należy się w takim samym, jeśli nie w większym stopniu, niż Beethovenowi.
Żeby stać się symbolem trzeba się do tego samemu przyczynić, ale trzeba mieć też lobbystów, a akurat na nich Beethoven zawsze mógł liczyć i to już za swego życia. Pod względem muzycznym zasłużył na uwielbienie, jakim się cieszy i kiedy przy wszelkich możliwych polityczno-europejskich okazjach słyszymy fragment jego IX symfonii, uznajemy to za coś jak najbardziej naturalnego i oczywistego.
Gdybyśmy jednak nie w życiorysie, nie w historycznych zbiegach okoliczności, nie w powszechnym uwielbieniu i nie w popularności niemieckiego kompozytora, a w jego muzyce mieli szukać czegoś, co byłoby emblematyczne dla naszego kontynentu łącząc w sobie wątki składające się na paneuropejską syntezę, moglibyśmy mieć trochę kłopotu.
Twórczość Beethovena jest bez wątpienie europejska, ponieważ wyrasta z najgłębszej tradycji muzycznej naszego kontynentu i wyznacza kierunek, w którym ta tradycja będzie przez kolejne dziesięciolecia zmierzała, przybierając postać romantycznych szkół narodowych żyjących nie w oderwaniu, ale w symbiozie z poezją, prozą, dramaturgią, sztukami pięknymi i architekturą. Także w tym znaczeniu współczesna kultura europejska, pomimo wielu rewolucji, których doświadczyła w ciągu ostatnich dwustu lat jest w znacznej mierze spadkobierczynią nurtu zapoczątkowanego między innymi przez Beethovena.
Jednak przed Beethovenem też była europejska tradycja muzyczna, też były głęboko zakorzenione w niej nurty narodowe, a od czasu do czasu potrafiły się one łączyć za sprawą syntetyzujących je w oryginalny i niespodziewany sposób kompozytorów.
Dar łączenia odmiennych tradycji i wydobywania z tego miksu nowych jakości posiadło wielu twórców, przy czym niektórzy z nich dopiero czekają na dowartościowanie przez muzyków i słuchaczy.
Kompozytorów „kosmopolitycznych” uznawano często za powierzchownych, idących za modą, sięgających do egzotyki, by sprawić przyjemność słuchaczom, a nie rozwikływać skomplikowane problemy harmoniczne.
Ofiarą takiego traktowania był, na przykład, związany przez kilka lat z Ziemią Lubuską Jerzy Filip Telemann, którego teraz, w miarę jak coraz lepiej go poznajemy i coraz lepiej wykonujemy jego muzykę, jesteśmy skłonni uznawać wręcz za geniusza stylistycznych syntez. Jedyne, co moglibyśmy mu ewentualnie wytknąć, to fakt, że nigdy nie stworzył wyrazistego własnego stylu, chociaż przynajmniej w kilku obszarach repertuarowych można z tak kategorycznym stwierdzeniem polemizować.
Podobnego zarzutu nie można już w żadnym wypadku postawić Jerzemu Fryderykowi Haendlowi, bo chociaż należał do najpopularniejszych twórców swoich czasów i świetnie poruszał się w różnych stylistykach, to już z całą pewnością wypracował swój własny styl, którego istotną cechą była synteza różnych tradycji. Niewątpliwie najlepszym przykładem tych umiejętności są concerti grossi, ale wcale nie ustępuje im pod tym względem muzyka kameralna np. sonaty instrumentalne i sonaty triowe.
Kiedy porównujemy muzykę osiemnasto- i dziewiętnastowieczną, musimy pamiętać, że kompozytor barokowy piszący na orkiestrę, nie wspominając już o małym zespole kameralnym, miał znacznie mniej możliwości, niż jego romantyczny kolega. Kilkadziesiąt lat, które dzieliły concerti grossi czy sonaty triowe od klasycznej i romantycznej symfoniki i kameralistyki, to nie tylko czas powstania zupełnie nowego organizmu muzycznego, jakim była orkiestra symfoniczna, ale jednoczesny, bardzo szybki rozwój środków artystycznych. To jak zestawienie ze sobą krótkiego opowiadania z wielką, wielowątkową powieścią. Opowiedziana historia może być w zarysie taka sama, ale w jej prostej wersji nie znajdziemy nigdy bogactwa detali i subtelności, które pojawią się w powieści. Z drugiej strony, powieść nie zawsze jest w stanie dorównać skondensowanej energii opowiadania.
Od muzyki barokowej nie możemy oczekiwać rozmachu romantycznych symfonii. Nie ma w nich czasu na rozwijanie tematów, wątków, melodii. Jest za to wyrazista symbolika i oszałamiająca łatwość budowania jedności z elementów, które identyfikujemy bez trudu jako włoskie, francuskie, niemieckie, angielskie, środkowoeuropejskie. Gdyby to ode mnie zależało wprowadziłbym kadencyjność muzycznych symboli zjednoczonej Europy i po Beethovenie dał szansę następnym, między innymi właśnie Haendlowi, o naszym lubuskim Telemannie już nie wspominając.
Cezary Zych