Już dawno temu wsie, miasteczka, miasta, metropolie i regiony w całej Europie zrozumiały, że na kulturze można zarobić. Metropolie nie musiały się nad tym nawet specjalnie zastanawiać, bo kultura jest jednym z najważniejszych czynników napędzających ekonomiczny krwioobieg wielkich miast i było tak odkąd duże skupiska miejskie istnieją.
Między innymi dlatego tak wiele miast próbuje na wszelkie możliwe sposoby zaistnieć na kulturalnej mapie świata. Nawet gdy nie posiadają odpowiedniego kapitału społecznego, to próbują osiągnąć to innymi metodami, na przykład ściągając do siebie wypromowane już gdzie indziej wydarzenia kulturalne (co nie zawsze przynosi pożądany efekt) albo inwestując w infrastrukturę (co przy pomyśle na jej sensowne wykorzystanie zwykle, prędzej czy później, daje dobre rezultaty).
Mniejsze ośrodki usiłujące naśladować politykę kulturalną metropolii nie tylko skazane są na niepowodzenie, ale najczęściej po prostu się ośmieszają. Kilkunastotysięczne miasteczko nie może udawać, że w jakikolwiek sposób mogłoby konkurować z kilkusettysięczną albo kilkumilionową aglomeracją pod względem liczby wydarzeń kulturalnych i ich częstotliwości. Jednak już bez żadnych kompleksów może przystąpić do rywalizacji odnośnie ich jakości i, co równie ważne, oryginalności.
W tym miejscu czai się największe niebezpieczeństwo, ponieważ małe miasta nie do końca wierzą w swoją wyjątkowość, a jeszcze mniej w to, że ktoś może się nimi naprawdę zainteresować. W konsekwencji nie inwestują w coś, co jest najłatwiejsze i najtańsze, ale przez to wydaje się najmniej atrakcyjne – nie inwestują w ciekawe opowiadanie o sobie. Najczęściej z tego prostego powodu, że w sobie i swojej historii nie widzą niczego specjalnie pasjonującego. To błąd, a w zasadzie grzech zaniechania.
Opowiadanie, o którym myślę, to nie opowieść przewodnika czy lokalnego regionalisty, ale kompleks działań, które podejmuje się w miejscowości, by ukształtować jej obraz. W tej opowieści będzie więc miejsce dla publikacji, filmów, multimediów, ale również dla renowacji historycznych obiektów architektonicznych, rewitalizacji zaniedbanych parków i oczywiście dla wypełniania ich przekazem nabierającym w tym kontekście oryginalnego, niepowtarzalnego i po prostu unikalnego charakteru. To jest punkt wyjścia do zainteresowania sobą świata zewnętrznego… ale czy to naprawdę takie ważne, żeby inni interesowali się nami?
Nie odkryję Ameryki, jeśli na to pytanie odpowiem z pełnym przekonaniem, że w życiu społecznym niewiele jest spraw ważniejszych, niż zdolność przyciągania uwagi innych. Jest to warunek naszego własnego rozwoju, kształtowania naszej tożsamości i uświadamiania sobie, że nie mamy się czego wstydzić, nawet jeśli miejscowy kościół nie przypomina francuskiej katedry, a pozostałości po nieistniejącym założeniu pałacowym nijak się mają do lśniącego przepychem Wersalu. Zresztą nie tego szukają nasi potencjalni goście. Z ich punktu widzenia najciekawsze jest właśnie to, czego nie ma gdzie indziej. Także wtedy, gdy temu czemuś sporo brakuje do doskonałości.
Nadeszła moda na miejsca mniej znane, a wraz z nią ciekawość nieopowiedzianych jeszcze historii. Obok najsłynniejszych i najpopularniejszych „destynacji” w planach wakacyjnych i weekendowych wyjazdów zaczęły pojawiać się miejscowości, których nazwy nic nikomu dotąd nie mówiły. Tak jak kiedyś obok historii politycznej pojawiła się na równych prawach historia zwykłego człowieka i jego codzienności, tak teraz obok metropolii zameldowała się prowincja i to wcale nie w charakterze ubogiego, ale zapomnianego krewnego, który wkracza na scenę w aurze tajemnicy.
Osoby zainteresowane tą mniej znaną, a przecież ilościowo dominującą, częścią świata nie zadawalają się wyłącznie oglądaniem murów i degustowaniem lokalnych przysmaków. To tylko wstęp i kontekst dla opowieści, którą może zaprezentować wyłącznie kultura. Nie zapominajmy o tym na Ziemi Lubuskiej, bo stracimy wyjątkową szansę.
Cezary Zych