Muzyka nie powinna być męczarnią. Nie powinna męczyć nas, publiczności, no i oczywiście nie powinna męczyć muzyków. Na co komu takie wspólne męczeństwo? Muzyka może sprawiać trudności, może wywoływać emocje i myśli, za którymi nie przepadamy, ale męczyć?

Niestety w rzeczywistości bywa z tym różnie. Męczymy się, bo widzimy męczących się muzyków. Oni się męczą, bo widzą, że my się męczymy, obserwując jak oni się męczą. Może być jednak i tak, że my się męczymy, chociaż oni wcale się nie męczą albo my się wcale nie męczymy, chociaż oni męczą się potwornie.

To nie jest zabawa słowami. Powiedziałbym wręcz, że to kwintesencja sposobu percepcji i przeżywania muzyki dawnej, a więc muzyki, która pisana była przez trochę innych ludzi i dla trochę innych ludzi.

Na przestrzeni stuleci nie zmieniliśmy się prawdopodobnie jakoś istotnie. Natomiast zasadniczo zmieniła się ta część nas, która kształtuje się jako nasza reakcja na świat. Zmieniło się nasze odczuwanie czasu, ciszy, rytmu. Poddawani jesteśmy coraz silniejszym bodźcom i one sprawiają, że przesuwają się granice wyznaczające to, co jest głośne, a co ciche, co szybkie, a co wolne, co motoryczne, a co ślamazarnie powolne; w konsekwencji także, co jest nudne, mało ekspresyjne, no i ostatecznie męczące.

Do muzyki dawnej musimy się po prostu nastroić. Musimy nastroić nasze uszy, nasze serca i nasz umysł, bo to on jest siedliskiem stereotypów i uprzedzeń. Inaczej mówiąc, żeby się nie męczyć, musimy się trochę pomęczyć. Musimy wytrenować w sobie obniżenie wszystkich percepcyjnych parametrów, które zostały przez naszą rzeczywistość mocno podkręcone.

Analogicznie muzycy. Ich spotkanie z muzyką dawną nie jest najczęściej potyczką z problemami technicznymi, ale z przyzwyczajeniami i rutyną, które wmontowane zostały w ich zachowania artystyczne na bardzo wczesnym etapie edukacji, gdy nie wiedzieli jeszcze, że kiedyś będą musieli je zwalczyć.

Kiedy odpowiednio się nastroimy będziemy mogli wspólnie, my słuchacze i oni wykonawcy, oddychać muzyką. Utwory, które towarzyszyć miały posiłkom czy lekkiej dworskiej rozrywce nie wydadzą się nam już tak melancholijnie subtelne i delikatne. Przeciwnie, usłyszymy cechujące je wewnętrzne rozedrganie, radość, wielobarwność, czyli to, co w muzyce miało przynosić odprężenie i relaks, a jednocześnie pozostawać dyskretnie w tle.

Wszystkie te dywagacje można od razu wyrzucić do kosza, jeśli muzycy nie nauczą się grać, a słuchacze wcale nie mają ochoty, żeby słuchać. Mam jednak wrażenie, że w naszym gronie te dwie okoliczności mogę z góry wykluczyć.

 

Cezary Zych